Zachert Christel - Spotkamy się kiedyś w moim raju PDF

Title Zachert Christel - Spotkamy się kiedyś w moim raju
Author Paulina Włodarczyk
Course psychoonkologia
Institution Uniwersytet Lódzki
Pages 245
File Size 1.6 MB
File Type PDF
Total Downloads 106
Total Views 138

Summary

Download Zachert Christel - Spotkamy się kiedyś w moim raju PDF


Description

Christel i Isabell Zachert

Spotkamy się kiedyś w moim raju (Wir treffen uns wieder in meinem Paradies) Przełożyła Marzanna Łągiewska

Dziękujemy wszystkim przyjaciołom, którzy wspólnie z nami dźwigali nasz los, i wszystkim tym, którzy pomogli nam go zaakceptować Christel i Hans Zachert, Christian i Matthias Listopad, 1992 rok Dedykuję tę książkę mojemu mężowi i naszym obu synom, Christianowi i Matthiasowi. Dziękuję doktorowi Töbelliusowi za jego przyjaźń oraz pani von Löbbecke za jej matczyną troskliwość. Christel Zachert

„Czułabym się niewypowiedzianie szczęśliwa, gdyby trzymał mnie Pan za rękę w godzinie mojej śmierci”. „Zawsze się tak cudownie śmiał”. „Nazywałam go Töbi. Czy było mi wolno? Ale w końcu nie jest przecież jakimś Töbim, jest moim Töbim!” 15 listopada 1982 roku

Dziesięć lat później. Moja kochana córeczko! Przyjechałam w Ardeny, do domu letniskowego mojej drogiej przyjaciółki. Cieszę się, że znowu będziemy razem – wspólne rozmowy, wymiana myśli. Tutaj, w ciszy, mogę oddać się wspomnieniom. Przed dziesięciu laty odeszłaś od nas – do swego raju. Ale miałaś rację: nie straciliśmy cię. Jakże bardzo podtrzymywała nas na duchu twoja wiara i siła! W czasie gdy byłaś nieprzytomna, odczytywałam po raz pierwszy w kręgu najbliższych pisany specjalnie dla nas pamiętnik twych ostatnich tygodni i poczułam głęboką chęć podzielenia się z innymi ludźmi tym testamentem. Jestem pewna, że było to także twoje życzenie. Mam nadzieję, iż ze źródła wspomnień zaczerpnę ożywczą moc, która odwróci moje kroki od doliny nieukojonego smutku. Mam przecież doskonałe warunki. Moja przyjaciółka, której nie miałaś okazji poznać, a której opowiadałam o tobie, otacza mnie opieką niemal macierzyńską. Umocniła mnie w mym zamiarze, zaprosiła do swego letniskowego domu w Ardenach, troszczy się o mój byt cielesny i czuwa, by moje myśli nie zawiodły mnie do doliny łez. Podążając za głosem serca, chcę podjąć próbę odtworzenia tego tak intensywnego dla mnie roku życia, dla ciebie ostatniego – był to piętnasty rok twego życia. Przyniósł on chwile ogromnego szczęścia, ale

i najgłębszego zwątpienia. Mimo iż był tak trudny, pozwolił nam na przeżycie ogromnej fascynacji. W ciągu jednego roku na naszych oczach wesoła, młoda, całkiem zwyczajna dziewczyna, jaką byłaś, przemieniła się w dojrzałą kobietę. Wszyscy lekarze i pielęgniarki, w ogóle wszyscy ludzie, którzy wówczas współuczestniczyli w twoim, w naszym życiu, byli zniewoleni tą siłą. Darem od pisanego ci losu było to, iż odeszłaś jak królowa, żegnając się w pełni świadomie ze wszystkimi swoimi miłościami, a nawet w pewnym sensie sama przygotowując święto pożegnania. Zacznijmy więc! Chcę spróbować. Gdy umrę, a Bóg zada mi pytanie, jak wykorzystałam dar życia – a na dar ów składa się przecież danie świadectwa temu, co otrzymaliśmy od ciebie, co dałaś nam swoim życiem i swoją śmiercią – nie chcę wówczas szukać wymówek. Tata i ja wróciliśmy z Rzymu. Była to pierwsza podróż, w którą wybraliśmy się bez naszych dzieci. Ty oraz twoi dwaj bracia, Christian i Matthias, oczekiwaliście naszego powrotu, dumni, iż na cały tydzień pozostawiliśmy was samych. Czuliśmy się tak, jakby otwierał się przed nami kolejny rozdział naszego małżeństwa. Wracaliśmy z radością, ale i bogatsi o niezapomniane wrażenia. Był sobotni wieczór. Chcieliśmy dotrzeć do domu na czas, gdyż Matthias obchodził czternaste urodziny. Christian i Matthias powitali nas z radością, ale ty – tak nam powiedzieli chłopcy – poszłaś już spać.

Bardzo nas to zdziwiło, lecz uszanowaliśmy twoją decyzję. Po chwili jednak zbudziłaś się i wyszłaś z pokoju. Byłaś blada i wyczerpana jak ciężko chory człowiek. Zmartwiliśmy się. W niedzielę rano ojciec pojechał z tobą do naszej domowej lekarki. Jej diagnoza brzmiała – przewlekła

infekcja

grypowa;

przepisała

penicylinę

i zaleciła

prześwietlenie płuc, gdy spadnie gorączka. Niedzielę wypełniły opowiadania o Rzymie i wnikliwe pytania, jakie kierowaliśmy do was. Coś przecież musiało spowodować tak ciężką „grypę”. Byłaś na prywatce, ale to raczej nie mogło być powodem. Dwa dni wcześniej byłaś w klubie, przepłynęłaś dwieście metrów, potem skorzystałaś z sauny i wróciłaś do domu rowerem. Rower, stary, holenderski, bez przerzutek, ciężko się na nim jeździ – tak, to on mógł być przyczyną. (Matthias do dziś otacza szacunkiem ten stary holenderski rower i zawsze jeździ nim na uniwersytet). Jednak zdziwiło nas jedno wypowiedziane przez ciebie w niedzielę zdanie: „Jeśli rzeczywiście choruję, to ciężko, i trwa to długo”. W poniedziałek i wtorek gorączka wprawdzie ustąpiła, ale byłaś coraz słabsza. Na twoich żebrach pojawił się guz, jak po uderzeniu, nie był jednak siny, nie wiedzieliśmy, skąd się mógł wziąć. Cztery tygodnie wcześniej, podczas wycieczki szkolnej, uderzyłaś się w to miejsce. W środę mówienie przychodziło ci już z trudem. Siedziałaś na łóżku i łapczywie chwytałaś powietrze. Zadzwoniłam do taty. Zwolnił się z pracy i pojechaliśmy z tobą do szpitala; musieliśmy przecież wiedzieć,

czy jest to zwykłe, czy obustronne zapalenie płuc. Po godzinie wiedzieliśmy: był to złośliwy guz. Już po prześwietleniu płuc powiedziano nam, że musisz jak najszybciej zostać poddana leczeniu, gdyż twoje życie znajduje się w stanie poważnego zagrożenia. Przywołano ordynatora. Natychmiast trzeba było przeprowadzić punkcję płuc, abyś nie zadusiła się płynem. Nie odstępowaliśmy cię, widzieliśmy, że płyn, który ściągnięto z twoich płuc, był czerwony. Gdy doktor Petri podłączył drugą igłę, pierwszą wysłał do laboratorium z poleceniem wykonania badania i przywołał telefonicznie dyrektora szpitala, doktora Töbelliusa. Powiedział: „Mamy tu młodą dziewczynę, myślę, że to pana zainteresuje”. Wszystko odbywało się w atmosferze skupienia i powagi, nie udzielano nam jednak żadnych wyjaśnień. Oboje z ojcem staraliśmy się zachować spokój. Byłaś bardzo dzielna. Po zmianie drugiej czy trzeciej igły nie można było już odsysać płynu z płuc, by nie osłabić krążenia. Tymczasem przygotowano dla ciebie łóżko w pokoju innej, także młodej dziewczyny. Gdy upewniliśmy się, że odpowiednio o ciebie zadbano, udaliśmy się na poszukiwanie lekarzy. Na dole w laboratorium zastaliśmy doktora Petri i zapytaliśmy go wprost o jego opinię. Odpowiedział nam tak samo bez ogródek, że jest to na pewno nowotwór złośliwy w końcowym stadium. Nie potrafił jeszcze powiedzieć, o jaki rodzaj guza chodzi.

Byliśmy

porażeni



wiadomością.

I ojciec,

i ja

walczyliśmy

o odzyskanie równowagi. Natychmiast pojawiło się wspomnienie wydarzenia sprzed dwudziestu dwóch lat: wówczas to lekarze zajmujący się leczeniem mojej matki oznajmili jej i nam, czwórce rodzeństwa, ja miałam wtedy dziewiętnaście lat, że nasza matka ma nowotwór płuc i nawet dobry Bóg nie może zdziałać cudu i jej uratować. Dwa tygodnie później już nie żyła. Od razu pojęłam, jak poważna jest sytuacja. Nie mogliśmy i nie chcieliśmy przelewać na ciebie naszych obaw i zasiewać w twym sercu niepokoju. Musiałaś użyć wszystkich sił, by pokonać ból i dolegliwości. Nie mogliśmy ci jeszcze powiedzieć tego, o czym sami już wiedzieliśmy. Ten dzień miał być bardzo radosny. Babcia – mama taty – wracała właśnie z podróży do Japonii. Pierwotnie zamierzaliśmy wyjechać po nią na lotnisko i wspólnie świętować jej powrót. Już będąc w szpitalu, musieliśmy ją powiadomić o zmianie wcześniej ustalonych planów i zorganizować wszystko nieco inaczej. Ale wieczorem, gdy byłaś wyczerpana i zmęczona, chcieliśmy pojechać do babci i porozmawiać z nią. Sądzę, że nie padło jeszcze wówczas słowo „guz”, mówiliśmy jedynie

o poważnej

chorobie.

W drodze

powrotnej

wstąpiliśmy

ponownie do szpitala. Dyżur nocny pełnił młody lekarz. Zaproponował nam, byśmy się jeszcze raz z tobą zobaczyli, ale nie starczyło nam odwagi. Kilka minut staliśmy przed twoimi drzwiami. Lekarz pocieszał nas i zapewniał, że śpisz. W domu udzieliliśmy chłopcom tylko

niezbędnych informacji. Matthias i Christian byli zupełnie wytrąceni z równowagi. Także oni nie mogli pojąć i zrozumieć w pełni tego, co spadło na nich tak nagle. Czułam, że dla nich dzień ten był kresem dzieciństwa i młodości! Oboje

z ojcem

płakaliśmy

i zastanawialiśmy

się,

co

mamy

powiedzieć tobie i innym; wreszcie zasnęliśmy. Następny

dzień

wypełniony

był

różnorakimi

działaniami.

Wykorzystując wszelkie dostępne techniki medyczne, prowadzono dalsze badania. Naszym zadaniem było zgromadzenie wszystkich kart informacyjnych o twoich dawniejszych chorobach i ich leczeniu, dostarczenie wyników prześwietleń rentgenowskich i wyników innych badań, a było ich w twoim wypadku całkiem sporo. Ostatnie badania zrobiono ci przed czterema tygodniami: rentgen żeber oraz szczegółowa analiza krwi. Przyczyną ich przeprowadzenia była twoja relacja z wycieczki szkolnej łodzią po kanałach w Holandii. Po powrocie opowiadałaś o niezwykle silnym ucisku po prawej stronie żeber. Dlatego posłaliśmy cię wówczas do naszej domowej lekarki. Na szczęście żadne żebro nie było złamane, a wszystkie wyniki okazały się prawidłowe. Było jeszcze sporo dokumentów dotyczących operacji kostki. Latem cierpiałaś na martwicę, [Martwica – miejscowo ograniczone obumieranie tkanki, organu lub części organu.] która przebiegała tak boleśnie, iż zarówno klinika uniwersytecka, jak i profesor Dederich radzili operację. Na szczęście badanie tkanki dało wynik negatywny. Mimo to odebrałaś

tę operację jako cios od losu, w znacznym stopniu bowiem ograniczyła się tak ważna dla ciebie aktywność sportowa. Najgorsze było to, że nie wolno ci już było grać w tenisa – a byłaś przecież taką zapaloną tenisistką! Do dziś przechowuję twoje puchary. Niestety, także z joggingiem musiałaś się pożegnać na zawsze. Pogodzenie się z tym przyszło ci z trudem. Gdy po operacji zdjęto ci gips, próbowałaś powoli wrócić do pływania i jazdy na rowerze. Ale to nie wystarczało wówczas, by dać ci poczucie szczęścia. Ileż pokory musieliśmy się później jeszcze nauczyć! Dotarliśmy także do dokumentów z kliniki dziecięcej z roku 1968. W wieku dwóch lat przeżyłaś upadek, który omal nie skończył się śmiercią. Przez trzy miesiące pielęgnowaliśmy cię w stanie ciężkiego wstrząsu mózgu. Mieliśmy wówczas poczucie, iż dobry Bóg podarował nam naszą córkę po raz drugi. Zebraliśmy wprawdzie wszystkie informacje o twoim zdrowiu, jednak – jak nam się zdaje – nie mogły się one na wiele przydać lekarzom. Na podstawie aktualnych badań wiedzieli oni po południu, iż nowotwór zaatakował już całe ciało. My jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Wieczorem doktor Töbellius wraz z szefem oddziału chirurgii przyszli do ciebie. Obserwowałam ich. Siedzieli na łóżku za twoimi plecami i badali żebra. Nic nie mówili, porozumiewali się tylko spojrzeniami. Pod koniec badania chirurg pogładził twoje plecy nieomal z czułością,

a jego wargi niemo wypowiedziały słowo „pełne”. W tym momencie wiedziałam, jaka jest diagnoza. Obaj lekarze postanowili cię operować, by wziąć wycinek tkanki. Po jej zbadaniu zamierzali ustalić rodzaj nowotworu. Najpierw jednak trzeba było za pomocą założonego na stałe cewnika osuszyć płuco. To było zadanie na następny dzień. W piątek odbyliśmy pierwszą dłuższą rozmowę z doktorem Töbelliusem. Bardzo starał się wczuć w naszą sytuację. Z medycznego punktu widzenia diagnoza okazała się, jak sądzę, beznadziejnie brutalna. Był to mięsak, guz tkanki łącznej, jeden z najbardziej agresywnych nowotworów. Jednak doktor Töbellius starał się dać nam nadzieję. Zapytałam go: „Jak długo nasza Isabell może jeszcze żyć?” Nie było odpowiedzi. Drążyłam dalej i powiedziałam: „Jeśli utrata zdrowia będzie nadal postępowała w takim tempie, to nie przeżyje najbliższych pięciu dni”. Spojrzał tylko na mnie wymownie dużymi brązowymi oczami. Wiedziałam, że opierając się na swej wiedzy medycznej, mógł liczyć już tylko dni, jeśli oczywiście nie zdarzy się cud. Zaszczepił w nas jednak wiarę

w możliwość

zaistnienia

takiego

cudu.

I co

ważniejsze,

uświadomił nam, że i tobie winniśmy tę wiarę przekazać. Od tego dnia darzyliśmy tego człowieka pełnym zaufaniem. W poniedziałek miało się odbyć pobranie wycinka. Stale byliśmy przy tobie. Odwiedzały cię tłumy ludzi, każdy chciał się z tobą zobaczyć. Szczęściem, tyle rzeczy odwracało twoją uwagę. Nie miałaś chwili spokoju i nie stawiałaś nam żadnych pytań.

W sobotę po południu przyjechał z Mannheim do ciebie do szpitala mój najmłodszy brat Siegfried z żoną Ulli i czterotygodniową córeczką Saschą. Starał się powstrzymać łzy. Na szczęście miał ze sobą, jak zwykle, aparat fotograficzny, patrzył więc na ciebie jedynie przez obiektyw i robił zdjęcia. A ty, dzięki Bogu, nie umiałaś czytać w jego oczach. Wiele radości sprawiła ci malutka Sascha. Myślę, że czułaś się cudownie, mogąc trzymać na rękach tak maleńkie dziecko. Było uosobieniem życia. Siegfried i Ulli czuli to i pragnęli przenieść na ciebie odrobinę siły tego młodego istnienia. Zaczęłaś pisać listy. W piątek napisałaś do swojej chrzestnej Ines. Od pół roku miała raka, a ty już wcześniej byłaś z nią silnie związana.

14.11.1981

Kochana Ines! Znowu jestem w szpitalu, ale opowiem Ci wszystko po kolei. Jak, być może, wiesz, rodzice pojechali na tydzień do Rzymu, wykorzystując okazję, że Roili, który ma teraz seminarium w Rzymie, wyjechał właśnie do USA, i jego mieszkanie stało puste. Wyjechali samochodem z przyjaciółmi dwudziestego dziewiątego i zwalili na nas, piętkę dzieci, cała odpowiedzialność. Było nas pięcioro: 1. My, troje rodzeństwa. 2. Dziewczyna (Marie), która jest przez rok naszym gościem. To Belgijka, mówi po francusku i wspaniale się z nią rozumiemy (ma dwadzieścia lat). 3. Caroline Hopchet, moja przyjaciółka z Belgii, u której spędziłam ferie jesienne. Ponieważ jednak Matthias i Christian nie czuli się specjalnie odpowiedzialni, a trudno obarczać gości obowiązkami domowymi, wszystko spadło na mnie, w czym jednak dzielnie pomagała mi Marie. W ciągu tego tygodnia z dnia na dzień miałam coraz większe kłopoty z oddychaniem, ale oczywiście nie poszłam do lekarza, bo myślałam, że to bronchit, a poza tym musiałam się przecież troszczyć o mieszkanie i chłopców. Przez cały tydzień Caroline towarzyszyła mi w szkole. W piątek Caroline i Marie wyjechały.

W sobotę wysprzątałam mieszkanie, a wieczorem wrócili rodzice pełni wrażeń z Rzymu. Musiałam im zafundować niezłą porcję strachu, bo podobno byłam biała jak kreda, zataczałam się i z trudem łapałam powietrze. Tata zawiózł mnie zaraz w niedzielę przed południem do naszej domowej lekarki, a ona orzekła, że to początek zapalenia płuc. Gorączka spadła i wszystko inne trochę się polepszyło, ale coraz bardziej brakowało mi powietrza, a po prawej stronie pleców odczuwałam ból bez względu na pozycję. Nasza domowa lekarka ustaliła termin rentgena płuc w szpitalu na środę po południu i gdy mnie prześwietlili, oznajmili nam, że znajduję się w stanie prawie zagrażającym mojemu życiu, bo całe prawe płuco wypełnione jest wodą, co powoduje ucisk na serce i lewy płat płuc. Od razu mnie zatrzymali i zrobili punkcję płuc. W czwartek dalej mnie badali, żeby znaleźć przyczynę tego stanu. Pobrali mi także strzykawką szpik kostny, a w piętek założyli na stałe cewnik do jamy opłucnej. Nigdy bym nie pomyślała, że będę zmuszona pozwolić, by robili ze mną coś tak obrzydliwego. Za to wszyscy w tym szpitalu są niesamowicie sympatyczni. Często bywałam w szpitalach, ale w żadnym nie było tak miło. W środę wróciła z Japonii babcia i przywiozła dla nas wszystkich śliczne prezenty. Bolek, mój wujek, dostał od niej walkmana – to taki całkiem mały magnetofon kasetowy ze słuchawkami. Wczoraj wujek

przyszedł mnie odwiedzić i po prostu mi go podarował. To niezwykle miłe z jego strony. Mama i tata odwiedzają mnie bardzo często, także Christian i Matthias często przychodzą. Do tej pory bywało u mnie codziennie przynajmniej siedem osób, a raz nawet piętnaście. Wszyscy są dla mnie tacy kochani. To wspaniałe. Często jestem pytana o zegarek od Ciebie i słyszę, że jest niezwykle elegancki. Noszę go codziennie z ogromną radością. Pozdrowienia i całusy dla wszystkich Twoich bliskich. Życzę Ci wszystkiego dobrego, moja kochana Ines. Twoja szpitalna Belli PS Odczuwam bóle i dlatego nie mogę zbyt ładnie pisać. W poniedziałek pobrano ci wycinek. Twój układ krążenia, dzięki Bogu, przetrzymał narkozę. Po operacji dostałaś oddzielny pokój, a siostry wstawiły nam drugie łóżko, byśmy – tata lub ja – mogli zostawać przy tobie także na noc. Teraz zaczął się czas przemyśleń. Był to okres intensywnych rozmów, najbardziej przejmujących myśli i najmroczniejszych koszmarnych snów. Czy będzie można cię wyleczyć? Czy masz szansę? Jak długo jeszcze będziesz żyła? Czy możesz wrócić do zdrowia? Staraliśmy się oddalić od ciebie te pytania, ale z tatą prowadziliśmy ciągle rozmowę bez słów, dzieląc się troskami

i myślami za pomocą spojrzeń, wychodziliśmy też czasami na kilka minut z twego szpitalnego pokoju. Może w twojej głowie pojawiały się te same pytania, lecz bałaś się je sformułować? Może byłaś zbyt słaba, by zadawać je sobie samej? Gdy czuwałam przy tobie nocą, pojawiło się wspomnienie dwóch ostatnich tygodni życia mojej matki, tego nieopisanego cierpienia, udręki i beznadziejnego błagania o rychłą śmierć. Nie mogłam się pozbyć tych myśli. Leżałam przy tobie, wsłuchując się w twój słaby oddech. Dręczyła mnie straszna myśl. Czy nie mogę cię ustrzec, moja kochana Isabelko, przed tym okrutnym losem? Miałam nadzieję na cud. Tak trudno patrzeć na cierpienie kochanego człowieka. Także tata myślał w nocy o tobie.

Bonn, 17.11.1981 Moja Najdroższa! Zanim pójdę spać, utnę sobie jeszcze z Tobą małą pogawędkę. Mam nadzieję, że zasnę, mimo iż tak bardzo brak mi Twojego buziaka na dobranoc! Gdybym go dostał, mógłbym już sobie beztrosko chrapać, a tymczasem myślę, co robisz, czy już śpisz, czy nie męczą Cię bóle. Uspokaja mnie myśl, że mama jest przy Tobie. Moja kochana, gdybym tylko mógł wziąć na siebie część gorączki albo bólu, żebyś jak najszybciej znów była zdrowa. Niech poczucie, że wszyscy Cię niewypowiedzianie kochamy, da Ci siłę, moje kochane dziecko. Jako Twój tata, kocham Cię i szanuję, nasza mała istotko, której zawdzięczamy tyle dobra, tyle miłości i szczęścia. Zdrowiej szybko, byśmy znów mieli Cię przy sobie w domu. Bardzo nam Ciebie brakuje! Ściskam Cię i całuję w myślach najczulej i mam nadzieję, że mi się przyśnisz. Jestem pełen najszczerszej miłości do Ciebie. Twój tata Świtało, rozpoczynał się nowy dzień. Dziś znów rozmawialiśmy z doktorem Töbelliusem. Usiłował uprzytomnić nam dwie sprawy. Po pierwsze, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. A prawda była okrutna. Cierpiałaś na śmiertelną chorobę. Realnie oceniając sytuację, możliwe było tylko przedłużenie twego krótkiego życia. Przy właściwym leczeniu

może o kilka tygodni, w najlepszym wypadku – miesięcy. Bez zastosowania terapii mogło ono potrwać najwyżej kilka dni. Nikt nie chciał ani też nie umiał tego dokładnie określić. Po drugie, powinniśmy zachować wiarę w siłę, jaką daje nadzieja, wiarę w cud. Doktor Töbellius miał do czynienia z kilkoma przypadkami chorób, których wyleczenia

lekarze

nie

potrafili

wyjaśnić.

Opowiedział

o nich

i podtrzymał nas tym na duchu. Pytaliśmy o warunki i możliwości prowadzenia chemioterapii. Doktor Töbellius miał nadzieję, że uzyska dla ciebie miejsce w kolońskiej klinice profesora Jagera. Prosiliśmy, błagaliśmy go, byś mogła jednak pozostać w bońskim szpitalu. Ale doktor obstawał przy swojej decyzji. Twierdził, że jeśli w ogóle masz szansę, to tylko na oddziale profesora Jagera. Powiedział nam także, że stracisz włosy, że pacjenci poddawani chemioterapii mogą się bardzo źle czuć i że tego rodzaju terapia musi być wielokrotnie powtarzana. Nasze przygnębienie sięgało dna. Co mieliśmy ci powiedzieć, a przede wszystkim – w jaki sposób? Doktor Töb...


Similar Free PDFs